PISZĘ W LENGŁIDŻU

Piszę w lengłidżu poezje jak Byron.
Nic nie zalewam, na Szekspira duszę!
Siedzę wykwintnie, w koszulce non-iron,
i nawet palcem poruszyć nie muszę.

Lecz boję też się. I nie jestem pierwszy.
Czyż to pojęcia granic nie przekracza?
Przypadek ten ma przecież kontekst szerszy.
Sztuczny intelekt wziął rolę tłumacza.

Moje utwory sztuczny inteligent
schwycił na warsztat przez pół oka mgnienia,
i zanim rzekłem "dzięki za fatygę!",
on już je z polskich w angielskie pozmieniał.

Lecz mało tego, on je też ZROZUMIAŁ
(myślę, że mógłby zdać mi z nich recenzje),
i poulepszał: jest sens gdzie był szum, miał.
On rymowanki przekształcił w poezje.

I cóż to znaczy? Może teraz właśnie,
znając warsztatu mojego sekrety,
w sekundzie tysiąc "mych" wierszyków trzaśnie,
w drugiej, roześle wzdłuż i wszerz planety.

A co ja pocznę, skromny protoplasta?
Wstydzić się będę musiał czy udawać,
że, choć sam kumam tylko w mowie Piasta,
dłubać w angielskim to dla mnie zabawa?

Jeśli się nawet jeszcze i przyłożę,
przypomnę sobie angielski, francuski,
też nie poradzę. Będzie tylko gorzej.
W najlepszym razie coś jak ciepłe kluski.

Za to algorytm, ksztusząc się ze śmiechu,
przełoży wszystko co ma w swojej pieczy
w nanosekundę lub dwie, bez pośpiechu,
na sto dwadzieścia mów, gwar i narzeczy.

I tu przechytrzy, morda dygitalna.
Tu mu się łapa powinie cyfrowa.
Autorskie prawo - rzecz nienaruszalna.
Nic tu nie zmieni ta czy inna mowa.

Wszystko co moje moim pozostanie.
Podróbki, kopie będę może gotów
łaskawie przyjąć w swoje posiadanie,
i tak oszczędzić sądowych kłopotów.

A dla robota robotę wymyślę.
Wspólną umową go zobowiążemy.
Inteligentnie i sztucznie go wyślę
by dla mnie zbierał należne tantiemy.

Z powrotem