MAM SAMOCHÓD

Mam samochód na baterię.
Gdzie litr żłopią, on Amper je.
Woltaiczne ma ogniwa,
tam też jego moc się skrywa.

Sam nie chodzi, lecz go wiodę,
bo tak trzeba z "samochodem".
Wielu jeszcze trochę wadzi,
żeby "chód" się sam prowadził.

Sunie cicho, równo, gładko,
podobny żaglowym statkom.
Nawet lepiej, bo w pół chwili
rozpędza się na pół mili.

Powyższa zależność zwięzła
prędkość jego daje w węzłach.
Tak jest prościej niż: odcinek
na kilowatogodzinę.

Nie wypuszcza dymu z rury,
czy w dół jadę, czy do góry.
Bardzo lubi gdy hamuję.
Siły wtedy odzyskuje.

Wozi mnie po zakamarkach,
lecz nie tam, gdzie ładowarka
jest poza zasięgu strefą.
Ładuje mi też telefon.

Ciągle zmagam się z poglądem,
że mnie może kopnąć prądem.
Martwi mnie możliwość taka,
toteż jeżdżę nim w gumiakach.

Gdy przed jazdą go zapalam,
lęku mnie ogarnia fala,
i uważam bardzo skrzętnie
by nie spłonął mi doszczętnie.

Choć korzyści da na kopy
oderwanie się od ropy,
lśni wciąż na tle wad rozlicznych
mój samochód elektryczny.

Prąd drożeje niesłychanie,
czas zabiera ładowanie,
a co zrobić na zakręcie,
gdy nastąpi krótkie spięcie?

Sen mi czasem spędza z oczu
myśl, że utknę na poboczu,
bo w aucie i w telefonie
baterie zjadą w agonię.

Niewygody te ominę:
kupię auto na sprężynę,
a telefon zaś na korbkę.
I tu już postawię korpkę.

Z powrotem