JADĘ PO DIAMENTY
Kiedy mi nie starcza z renty
wtedy jadę po diamenty,
które karat przy karacie
już czekają na cię, bracie.
Całkiem to poważna sprawa,
i niemała też wyprawa,
bowiem tam się udać trzeba
gdzie diamenty lecą z nieba.
To nie po sąsiedzku, i nie
nawet nigdzie w mojej gminie.
Do innego mknę powiatu.
Na planetę zwaną Saturn.
Poza góry, lasy, morza,
wstęgą szos i przez przestworza.
Szlaki wiodą bardzo różnie,
aż nareszcie trafiam w próżnię.
Stamtąd, jak już raz się szurnie,
w końcu jest się na Saturnie.
Wszyscy łatwo trafić mogą,
bo się jedzie Mleczną Drogą.
Aż do miejsca, tam gdzie wtórna
droga wiedzie do Saturna.
Zjazd ten piękny jest szalenie,
i układa się w pierścienie.
Tego, co tam nie był jeszcze
może przejąć zimnym dreszczem
wieść, że diamentowe deszcze
na Saturnie są najczęstsze.
Nosi się tam więc szyszaki,
nie dla szyku czy dla draki,
gdyż ulewy diamentowe
mogą nieźle obić głowę.
Gdy się zwiedzać chce Saturna,
lepiej chodzić na koturnach
po to, by się nie zanurzyć
w diamentowej gdzieś kałuży.
Wzrok wytęża się szczególnie
przebywając na Saturnie,
jako że słoneczne światło
rozproszone pada na tło.
Czasem się zdarzają burze,
choć lat trwają sto, nie dłużej,
i przeważnie jest pochmurnie.
Taki klimat na Saturnie.
Ja, że też nie jestem durniem,
stąpam czujnie po Saturnie,
i prawidła znam odgórne,
żartów nie ma wszak z Saturnem.
A tymczasem swoje czynię,
i podstawiam me naczynie.
To zaś, by się deszcz w nie łowił
pozostawam Saturnowi.
Mam, gdy pada deszcz z kamieni,
trochę czasu i przestrzeni,
zwiedzam zatem okolicę,
by się przyjrzeć galaktyce.
Robię wypad niedaleki,
jakieś dwa lub trzy parseki,
by po kilku świetlnych chwilach
na Saturna znów dać dyla.
Kiedy mam już pełną urnę,
to rozstaję się z Saturnem,
i na przełaj, po wszechświecie,
zmierzam wprost ku mej planecie.
Nie zważając na zakręty,
już oglądam me diamenty:
myślę patrząc na kamienie,
jakież dam im przeznaczenie?
Część z nich, takie nie za duże,
schowam sobie w czarnej dziurze,
aby prostym tym wyczynem
coś na czarną mieć godzinę.
Te co mają równe kanty
będą dobre na brylanty,
a i inne też, jak sądzę,
można zmienić na pieniądze.
Naraz przemyśliwam liczne
sprawy raczej prozaiczne,
bo nie lepią garnków święci.
Ktoś i coś tym kołem kręci.
Gra to wszak jak świat nienowa,
srebrna, złota, brylantowa,
co się toczy wkrąg, bez końca,
jak planety wokół Słońca.
Ten i ów przez całe życie
turla się po swej orbicie,
wśród zawrotów i kłopotów,
iść na lep klejnotów gotów.
Jakiż zatem wniosek z tego?
Cóż, pod słońcem nic nowego!
Patrzę więc ja na diamenty,
trudna rada, cel powzięty.
Czerpię dłonią garść kamieni,
każdy się jak gwiazdka mieni.
Cisnę wszystkie je za siebie.
Niech przybędzie gwiazd na niebie.
A tę najpiękniejszą gwiazdkę
z jej olśniewającym blaskiem,
co nie zgaśnie, nie przeminie,
ofiaruję mej Dziewczynie.
Z powrotem